Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/225

Ta strona została przepisana.

swego wertepu prostoduszne dziewczęta — czy nie tak, kapitanie Kuttl? Trzeba chyba miedziane mieć czoło, żeby po tem wszystkiem przyjść tutaj. Ach, spiskowcy! zbiegi! bezdomni ludzie! Precz stąd, powtarzam, albo zlecisz na złamanie karku!
— Przyjacielu — ozwał się drżącym głosem kapitan — o wielu sprawach miałem z tobą mówić, lecz w tej chwili język mi stężał. Mój młody Walter utonął dla mnie dopiero wczorajszej nocy i jak widzisz stoję na równiku. Lecz ty i ja żyjemy, najmilszy mój dobroczyńco, — i może nasze statki jeszcze kiedy zetkną się ze sobą...
— Nie radzę ci życzyć sobie tego; nasze spotkania nie wyjdą ci na dobre, bądź pewny. Jestem człowiekiem nie bardzo moralnym; lecz dopóki żyję i dopóki mam uszy i oczy, nikomu nie pozwolę naigrawać się z domu lub z jego członków. Zapamiętaj to dobrze i marsz na lewo w tył.
Kapitan jeszcze raz obejrzał się i powoli wyszedł. Mijając biura, rzucił okiem na miejsce, gdzie niegdyś pracował Walter. Siedział tam młodzieniec inny — piękny i miły jak Walter. Gniew znikał i łzy zaczęły cisnąć się do oczu poczciwca.