Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/23

Ta strona została przepisana.

— O, naturalnie.
— Otóż pan miałeś na myśli literę F.?
Pan Karker nie przeczył.
— Potem idzie L — ciągnął kapitan — a potem O i R. Tak czy nie?
Pan Karker wciąż się uśmiechał.
— Tak czy nie? — nalegał szeptem kapitan, rozpływając się w rozkosznem uszczęśliwieniu.
Kiedy zaś Karker zamiast odpowiedzi szczerzył zęby i kiwnął głową na znak zupełnej zgody, kapitan wstał, ujął go za rękę i z ogniem zaczął zapewniać, że obaj kroczą po tej samej ścieżce i że on, Kuttl, już daleko pomknął przodem.
— Wszakże już nawet z nią się zapoznał i to przy jakiem dziwnem zdarzeniu. Przypomnij pan: znalazł ją samotną, na ulicy, gdy była jeszcze dzieckiem. Pokochał ją od pierwszego rzutu oka. Ona go także pokochała. Odtąd świata nie widzą poza sobą. Już wtedy orzekliśmy — ja i Salomon Hils, że dla siebie stworzeni.
Kot, małpa, hyena lub trupia głowa nigdy nie pokazałyby kapitanowi tylu zębów, ile ich ujrzał w ciągu tej rozmowy w ogromnej paszczy pana Karkera.
— Tu wszystko zlało się w jedno połknienie: i wiatr i woda w jedną stronę. Jak to on zręcznie znalazł się u nich ostatnim razem!
— Wszystko sprzyja jego nadziejom.