spotkamy się, gdy będziesz wracał do domu. Bądź zdrów. Jan odszedł, a Henryka stała we drzwiach i posyłała mu długo uśmiech na drogę. Skoro postać brata znikła w ulicy, Henryka wróciła do kłopotów codziennego życia. Sprzątnęła i otarła z kurzu meble, policzyła skąpy zapas srebrnej monety i udała się na rynek po zapasy. W drodze myślała, ileby można oszczędzić groszy na czarną godzinę.
Tymczasem gdy odeszła i w domu nie było nikogo, zbliżył się jakiś dżentlmen już niemłody, lecz czerstwy, o miłym wyrazie twarzy i uczciwem spojrzeniu. Brwi miał jeszcze czarne, jak węgiel, w gęstych włosach widniały srebrne pasemka, dodając przybyłemu wyrazu powagi wzbudzającej szacunek.
Zapukał do drzwi, a nie otrzymawszy odpowiedzi, usiadł na ławce przed domem.
Zręczny ruch palców, wybijający harmonijny rytm po drewnianej desce, wskazywał muzyka; z wielkiem zadowoleniem nucił jakąś melodyę — nową widocznie, właśnie komponowaną.
Melodya rozwijała się i zaokrąglała, a kompozytor zagłębiał się w coraz większy zapał twórczy, gdy pojawiła się Henryka, niosąc z rynku zapasy.
Dżentlmen wstał i zdjął kapelusz.
— Pan znowu tu?
— Zdobyłem się na odwagę prosić o pięć minut rozmowy.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/230
Ta strona została przepisana.