Henryka zabrała się do pracy i usiłowała wyzwolić się z pod wpływów smutnych wspomnień, obudzonych tą wizytą. Czas mijał. Praca i myśli Henryki zajęły jej uwagę i ani spostrzegła, jak pogoda przeistoczyła się w burzę. Wiatr zaczął gwizdać przeciągle, krople deszczu biły w okna, a mgła przesłoniła widnokrąg.
Wtedy to za szybami mieszkania Henryki zarysowała się sylwetka jakiejś nędzarki. Kobieta! Samotna kobieta trzydziestoletnia, wysoka, kształtnie zbudowana, piękna — w łachmanach. Pył, wapno, glina, — wszystkie znamiona zamiejskich bezdroży znaczyły jej ubiór, przemokły do nitki. Ani kapelusza, ani czepka — nic nie chroniło gęstwiny czarnych włosów prócz brudnej zawiązki, której strzępy wraz z pasmami kędziorów zasłaniały wielkie czarne oczy, oślepione wichrem. Stawała śród drogi i usiłowała rozpoznać, gdzie się znajduje. W jednej z takich chwil zobaczyła ją Henryka. Nie odwróciła się od niej ze wstrętem, lecz uczuła litość niezmierną. Wybiegła i przyzwała ją.
— Dla czego mokniesz na burzy?
— Bo nie mam się gdzie podziać.
— Wszak tu dość schronień. Proszę wejść do mnie, przyjmę cię z otwartemi rękami.
Zbłąkana weszła. Spojrzenie jej nie wyrażało wdzięczności; wątpienie jej było jej
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/235
Ta strona została przepisana.