Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/237

Ta strona została przepisana.

— Byłaś stąd daleko?
— Bardzo daleko. Za morzem. Miesiące drogi lądem i morzem. Tam byłam, dokąd odwożą skazańców. Sama byłam skazaną.
— Bóg ci przebaczył.
— Do Boga daleko, a ludzie blizko; blizko i nie przebaczają. Gdyby na ziemi było więcej dobroci, może i niebo.... Ale co tu mówić!
Powiedziała to z gniewem, lecz zwróciła oczy na Henrykę i rysy jej złagodniały.
— Myśmy z panią w jednym wieku. Możem starsza o rok, o dwa lata.
Westchnęła, zwiesiła ręce, pochyliła głowę ruchem straconej istoty ludzkiej.
— Wszystko da się naprawić i na skruchę nigdy nie zapóżno. Pani żałuje...
— Nie, nie jestem z takich ludzi. Nie mogę i nie pragnę. Po co? Prawią mi o poprawie, o pokucie; a kto odpokutuje za krzywdy mnie wyrządzone?
Wstała, owinęła głowę chustką i zwróciła się ku drzwiom.
— Dokąd pani idzie?
— Do Londynu.
— Do jakiego domu?
— Mam matkę. Myślę, że żyje, a może i nie. O tyle mi jest matką, o ile barłóg może być mieszkaniem — kończyła z dzikim śmiechem.