— Proszę przyjąć to — rzekła Henryka, wtykając srebrny pieniądz.
To drobiazg, lecz wystarczy na dzienne utrzymanie.
— Pani zamężna?
— Nie, mieszkam z bratem. Nie przelewa się u nas, gdyby nie to, ofiarowałabym więcej.
— Pozwoli mi się pani ucałować?
Zamiast odpowiedzi Henryka podała policzek. Jeszcze raz przybłęda ujęła jej rękę i zakryła zapłakane oczy.
Za chwilę znikła.
Znikła w posępną noc, w burzę, przy wyciu wiatru. W mieście błyskały światełka i tam poprzez pustosz skalną skierowała kroki dziwna kobieta, gotowa zanurzyć się w bezdennej topieli żądz i rozpusty.
W brudnej i ponurej lepiance siedzi obrzydła i wstrętna baba. Słucha jęków wichru, kropel dżdżu i kurcząc się jak nieszczęście, rozgarnia nędzny ogień w lichym kominku. Ilekroć kropla padnie i zasyczy w gasnących węglach, starucha wstrząsa się, podnosi głowę i wnet pochyla ją znów na piersi.