zkach ludzi względem mnie. To mię dziwiło i dziwi.
Było sobie dziewczę — niejaka Alicya Marwud. Przyszła na świat w nędzy, chowała się w nędzy i wyrosła w nędzy. Niczego jej nie uczyli, do niczego nie przygotowali i nikt się o nią nie troszczył. Wymyślano jej, bito, jak psa, morzono głodem i chłodem. Tak żyła sobie w barłogu i wałęsała się po ulicach ze zgrają włóczęgów bezdomnych. Wyrosła i wyładniała. Tem gorzej dla niej; byłoby lepiej, gdyby zdechła gdzie pod płotem.
— No, no — i cóż więcej?
— A zaraz zobaczysz. Były kwiatki, będą i jagódki. Obiecywała stać się pierwszorzędną pięknością. Zaczęli ją uczyć — wszystkiego złego. Byłaś wówczas, matko, nie tak uboga i bardzoś kochała swą córkę. Z córką powtórzyła się ta sama historya, jaka się powtarza od lat tysięcy. Urodziła się na zgubę — i zginęła.
— Po takiej rozłące — oto od czego zaczyna moja dziewczyna!
— Wnet skończy, matko. Pieśń krótka. Była sobie zbrodniarka, imieniem Alicya Marwud. Stała przed sądem i skazano ją. Jak dziś widzę surowych panów w sądzie. Z jakiem przejęciem mówił prezes trybunału o jej obowiązkach, że zdeptała w sobie boskie prawa natury, że powinna ucałować karzącą dłoń
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/242
Ta strona została przepisana.