Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/249

Ta strona została przepisana.

z miłości, uciecha z kłótni tych pyszałków i z niebezpieczeństwa..., z niebezpieczeństwa Alicyo.
— Z jakiegoż?
— Zobaczysz, a tymczasem milcz. Co wiem, to wiem. Nie szkodziłoby im czuwać i pilnować się. A moja córeczka znajdzie sobie miejsce — aj, jakie miejsce!
I wybrawszy chwilę, kiedy córka w zamyśleniu rozwarła rękę ze srebrną monetą, stara w mgnieniu oka wyrwała ją i prędko mówiła:
— Pobiegnę, moja duszko, po chleb i gorzałkę. Pyszną zjemy kolacyę.
To mówiąc przerzucała pieniądz z ręki do ręki. Alicya odebrała swoją monetę i przycisnęła ją do ust.
— Cóż to? Całujesz pieniądz? To tak jak ja. Często całuję pieniądze. One są miłościwe na naszą nędzę. Szkoda, że nie tłumnie przychodzą.
— Nie pamiętam, żebym to kiedy czyniła. Teraz całuję przez pamięć osoby, która mi je darowała.
— Tak! No, niech tam i ja ucałuję, lecz trzeba je wydać. W lot powrócę.
— Powiedziałaś, zdaje się, matko, że bardzo dużo wiesz. Takeś to bezemnie zmądrzała.
— Tak, tak, duszko. Wiem więcej, niż myślisz, niż on myśli. Nawskroś go poznałam.