— Jak się masz, Florentyno? — witał pan Dombi, podając rękę. Całując ją, drżąca Florcia spotkała oczy ojca. Zimne było spojrzenie pana Dombi, lecz kochające serce córki zauważyło w nich coś podobnego do życzliwości. Wydało jej się, że pan Dombi, spojrzawszy na nią, zdziwił się bez odcienia niechęci. Nie śmiała się przyglądać, ale czuła, że spojrzał jeszcze raz — i to życzliwie. O, jakiż promień rozgrzał jej serce na myśl rozkoszną, że nowa matka odsłoni przed nią nieprzeniknioną tajemnicę pozyskania ojcowskiej miłości!
— Mam nadzieję, pani Dombi, że rychło załatwisz się z przebraniem.
— Wnet będę gotowa.
— Podawać obiad za kwadrans.
Rozeszli się. Pani Skiuten i Florcia udały się do sali stołowej, gdzie czuła mateczka uważała za konieczne przelać parę łez na intencyę szczęścia córki. Ocierała oczy ozdobną chusteczką, zwolna i ostrożnie, gdy zięć się zjawił.
— No — i jakże podobał się wam prześliczny Paryż?\
— Zimno było.
— Ale wesoło jak zawsze?
— Nie bardzo. Jakoś nudno.
— Cóż znowu! Jak mogło być nudno?
— Ja przynajmniej odniosłem to wrażenie. Pani Dombi, jak się zdaje, podobnież. Żaliła się kilka razy, że jej niewesoło.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/255
Ta strona została przepisana.