— Nie. Zostań, jeśli chcesz. Wszak to nie mój gabinet.
Florcia została i usiadła przy robótce. Po raz pierwszy znalazła się z ojcem sam na sam — ona, jedyne dziecię, naturalna jego przyjaciółka, uczestniczka bólu i tęsknoty samotnego życia, kochająca, lecz nie kochana, gotowa umrzeć młodo, byle na jego rękach, — ona anioł — stróż, za oziębłość i obojętność płacący ofiarną miłością.
Dombi chodził w milczeniu po komnacie; postać jego rosła albo rozpływała w mglisty zarys. Florcię coś ciągnęło doń, lecz lękała się, gdy się przybliżał. Nareszcie oddalił się w ciemny kąt, siadł w fotelu i zaczął drzemać. Spoglądała w przyćmiony róg pokoju, gdzie siedział. I on patrzył na nią z uwagą. Widział jej białe czoło, długie loki i zręczne rączki i nie mógł, zdawało się, oczu od niej oderwać. Coby ona pomyślała, gdyby wiedziała o tem.
A on co myślał? Z jakiem uczuciem przypatrywał się córce? Czy odczuwał wyrzut w tej spokojnej postaci, w tych słodkich oczach? Czy rozumiał jej prawa? Czy obudził ten błagalny wzrok świadomość srogiej krzywdy? Może poprostu zaliczał Florcię do ozdób salonowych?
Dość, że spoglądał wciąż okiem coraz czulszem: zaczęła się zlewać ze wspomnieniem o ukochanym synu, tak że nareszcie nie mógł
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/257
Ta strona została przepisana.