ich rozróżnić. Widział ją pochyloną nad łóżeczkiem dziecka, niby anioła-stróża, odżyło w nim pragnienie odezwania się do niej, przywołania jej do siebie. Trudne z braku użycia słowa: „Florciu, chodżao tu“ — już prawie miał na wargach, lecz zgłuszyły je czyjeś kroki na schodach.
To była żona. Zmieniła suknię, weszła w peniuarze z rozpuszczonemi włosami, spadającemi na ramiona. Dombi zdumiał się, lecz nie strojem.
— Florciu, moja ukochana. Wszędzie szukałam cię.
Siadła obok Florci, pochyliła się i ucałowała jej rękę. Prawie jej nie poznawał, tak się odmieniła. Nie tylko uśmiech był dlań nowością, lecz i ruchy, wyraz oczu, ton mowy, chęć podobania się... Nie, to nie Edyta!
— Ciszej mateczko. Tatuś śpi.
I oto znów Edyta stała się Edytą. Spojrzała w róg pokoju i Dombi ujrzał znajomą twarz Edyty.
— Wcale nie myślałam, że cię tu znajdę.
Znowu zmiana. Jak tkliwie wymówiła te proste słowa!
— Umyślnie wcześniej udałam się na górę, ażeby pomówić z tobą. Byłam u ciebie, ale ptaszek uleciał. Chodźmy, duszko.
— Tatuś, myślę, nie weźmie za złe, gdy się zbudzi, że mnie niema?
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/258
Ta strona została przepisana.