— Polli — widziałaś Roba?
— Nie, zapewne dziś zabiegnie.
— A kryje się teraz, czy nie kryje?
— Nie.
— To dobrze. Nieładnie kryć się, prawda?
— Pewnie. Co za pytanie!
— Uważajcie dzieci, kto chadza prostą drogą, nie kryje się.
Tudlęta zapiszczały, przejęte obrokiem duchownym.
Nasycając się sam — Tudl, nie zapominał o swem potomstwie: karmił je, trzymając potężną kromę chleba z masłem. Tudlęta odgryzały kolejno po kawałku i popijały łyżeczką herbaty. To sprawiało im taką rozkosz, że połykając porcyjki, skakały na jednej nodze, a następnie otaczały znów rodzica, łakomie śledząc kęsy chleba z masłem, znikające w jego ustach, choć udawały obojętność i szeptały coś do siebie. Wtem zjawił się Rob Tokarz w oryginalnym kapeluszu i żałobnych spodniach, witany krzykiem całej rodziny.
— Jak się masz, mamo?
— Jak się masz, Robie? — mówiła Polli. Jeszczeby też miał się czego kryć. Co też ty, mężu!
— Jak to, ojcze — znowu przeciwko mnie? O, jak to okropne! Raz zawinić w życiu, a potem ojciec rodzony oskarża za oczy! Doprawdy, wartoby znowu nabroić!
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/270
Ta strona została przepisana.