Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/287

Ta strona została przepisana.

Jak nagle zmieniło się oblicze jasne i spokojne! Jaki płomień wzgardy, oburzenia, gniewu, wstrętu rozgorzał w czarnych oczach! Nie było już przymusu w tej dumnej postaci i pan Dombi z przerażeniem wyraźnie czytał swój wyrok!
— Idź pan precz! — zawołała, rozkazującym gestem drzwi wskazując — skończyło się pierwsze i ostatnie nasze wyjaśnienie. Nic od tej chwili nie jest w stanie mocniej nas od siebie oddzielić!
— Użyję swych środków, pani — i nie ustraszą mnie groźne słowa.
Odwróciła się do niego plecami i usiadła przed zwierciadłem.
— Czas panią umityguje i zwróci na drogę obowiązku. Radzę pani uspokoić się.
Edyta milczała. Pan Dombi nie dostrzegł w lustrze żadnej dla siebie uwagi z jej strony, jak gdyby był pająkiem na ścianie lub stonogą na podłodze, albo wreszcie takim robakiem, o którym myśleć nie warto, skoro go się raz nogą zdeptało.
Wychodząc, jeszcze się obejrzał na wspaniałą komnatę, na drogocenne klejnoty bezładnie rozrzucone, na postać Edyty w bogatej szacie odbitej w lustrze. Wreszcie spokojnie udał się do swej świątyni dumania, niosąc obraz wszystkich przedmiotów i dziwiąc się, jak to się stać mogło wobec niego.