— Jak gdybym was gdzieś widziała — rzekła Edyta do starej.
— Widziałaś, moja śliczna. W gaju. Rankiem pośród drzew. Nie chciała mi pani dać ani szeląga, a dobry pan dał i dużo dał — niech mu Bóg da zdrowie!
— Dla czego mię wstrzymujesz, Edyto — mówiła pani Skiuten niecierpliwie. — To dobra kobieta i dobra matka — jestem pewna. Ty nic nie wiesz.
— Bóg zapłać, dobra pani, Bóg zapłać! Pani także, jak i ja, doskonała matka.
— Upewniam cię też — jęczała pani Skiuten — i ja mam córkę niepokorną, niewdzięczną mimo wszelkich starań. Daj rękę. Ot tak. Tyś kobieta z uczuciem, z sercem i z duszą.
— O, tak, moja pani, tak!
— Jestem tego pewna. Córka moja zowie się Grendżer. Dawaj jeszcze rękę. Teraz z Bogiem. Teraz, Edyto, nauczysz się cenić swą matkę. Na świecie niewiele takich matek. Chodźmy.
Kiedy ruina Kleopatry poszła przodem ze skargami i westchnieniami, żebraczka, licząc pieniądze, powlokła się także. Młode zaś kobiety ani słowa nie przemówiły do siebie, lecz jeszcze stały badając się, aż Edyta, jakby ze snu zbudzona, pociągnęła w stronę matki.
— Tyś piękna kobieta — mruczała kopia Edyty — ale piękność nie ratuje nas. Tyś
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/290
Ta strona została przepisana.