pyszna, ale i pycha nas nie ratuje. Nie mamy co się nawzajem oglądać — kiedyś się jeszcze spotkamy!
Nic się jednak nie stało. W Brajtonie wszystko jak dawniej. Fale bezustannie wyznają swe niezgłębione tajnie, pył kłębi się po piaszczystem wybrzeżu; wichry i chmury gonią kędyś w dal tajemniczą; żagle księżycową nocą — niby białe dłonie — wabią wciąż ku dalekiej roztoczy.
Śliczna, pełna melancholii Florcia znowu przechadza się tam, gdzie tak tęskniła, gdzie tyle doznała szczęścia, gdzie tak często rozmawiali śród rozgwaru fal, miotających krople aż ku jego wózkowi. Florcia o nim duma i słyszy w burzliwym grzmocie morskim całe jego dzieje, wszystkie myśli, uczucia, słowa — i znajduje, że odtąd własne jej życie, wszystkie nieokreślone nadzieje i smutki w pustym domu i wspaniałym pałacu były upostaciowaniem cudnych brzmień tajemniczego hymnu.
Słyszy we falach requiem Pawełka i Tuts, dobry Tuts, który też przyjechał do Brajton — wszak rozumiecie — przypadkowo. Bez słów i w pełnej szacunku odległości stąpa on brzegiem morza za ubóstwioną postacią,