nie śmiejąc naruszyć jej spokoju, a fale morza śpiewają jego uszom wiekuistą pieśń uwielbienia dla Florci.
Ale oto Tuts nabiera śmiałości, głęboko oddycha i zwolna, niezdecydowanie — zbliża się ku Florci. Jąka się, milczy, nareszcie ze zdumieniem woła:
— Patrzcie państwo — panna Dombi... ach, co za cud, oto nigdy nie przypuszczałbym, że panią tu spotkam!
W istocie zaś Tuts krok w krok szedł za karetą i niewątpliwie szedłby za nią na kraj świata.
— I Dyogenes z panią, panno Dombi! — wołał Tuts, zelektryzowany dotknięciem rączki, podanej mu uprzejmie.
A pewnie — i Dyogenes tu, pewnie, Tuts miał nawet dostateczną przyczynę wspomnieć o Dyogenesie, bo ten wśród głośnego naszczekiwania wyraził żywą chęć powitać wspaniałe łydki Tutsa. Florcia wstrzymała wiernego psa.
— Precz, Dyogenes, precz! Czyś zapomniał, kto nas poznajomił? Jak ci nie wstyd, Dyogenesie!
A pewnie, że wstyd i dla uniknięcia wstydu Dyogenes zaczął skakać, szczekać, odbiegł, wrócił znowu, machał ogonem i rzucił się pędem na jakiegoś pana. Tuts, podobnie jak Dyogenes, gotów był na sztuki rozerwać każdego
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/292
Ta strona została przepisana.