skończył przemowę, znalazł się w położeniu rozrzutnika, który strwonił całe swe mienie. Zapas wymowy wyczerpał się wpierw, nim zdołał usiąść. A Florcia milczała. Żeby wybrnąć z kłopotu, postanowił powtórzyć mowę.
— Witam, panno Dombi, witam. Jak zdrowie pani? Jam zdrów, bardzo dziękuję, a pani?
Florcia podała mu rękę i zapewniła o swem zdrowiu.
— A ja jestem zdrów zupełnie. To jest, prawdę mówiąc, nawet nie pamiętam, żebym był kiedy zdrowszy. Bardzo pani dziękuję, panno Dombi.
— To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, że mnie pan odwiedził. Miło mi widzieć pana.
Pan Tuts ucieszył się; lecz zmiarkowawszy, że do wesela brak powodu, westchnął głęboko; zważywszy, że nie należy się smucić, znów przybrał minę wesołą. Ale nie rad z obu nastrojów, zaczął się niespokojnie kręcić.
— Pan był taki dobry dla mego braciszka. On mi często mówił o panu.
— O, to nic nie znaczy — przerwał pan Tuts. — A teraz ciepło, nieprawdaż?
— Bardzo ładna pogoda.
— Lepszej nie trzeba. Stanowczo nie pamiętam, żebym się czuł kiedy lepiej.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/42
Ta strona została przepisana.