Jednakże dotknięcie to budziło w nim dawne rojenia, które niepokoiły go obrazami złudnymi w latach dziecinnych. Czystość i niewinność uroczych jej poruszeń, ufność jej i szacunek względem niego, widoczne w spojrzeniu i w pięknem jej obliczu, ocienionem napoły smętnym uśmiechem, wszystko nie dawało wyobraźni pokarmu dla romatycznych wzruszeń. Myśli unosiły go wstecz, ku śmiertelnemu łożu, gdzie ją widział na klęczkach z gorącą modlitwą na ustach i w anielskiem wejrzeniu, kiedy był świadkiem przywiązania nieziemskiego dwóch istot, które się na wieki rozstały w mglistem przeczuciu zagrobowego życia. I w proch sypały się próżne rojenia wobec tych świętych wspomnień, złocących duszę szlachetnego młodzieńca.
— Chciałabym — mówiła Florcia do staruszka — nazywać pana po prostu wujem Waltera. Czy pan pozwoli?
— Czy pozwolę? Boże święty, z rozkoszą!
— Zawsze tak nazywaliśmy pana, rozmawiając o was. — Taka sama bawialnia — cicha i ładna, co i wtedy. Jak doskonale ją pamiętam! Stary Sol spojrzał na nią, potem na Waltera, potem zatarł ręce, potem przetarł okulary, potem westchnął z głębi serca i tajemniczo, z powagą wygłosił.
— O, czasie, czasie, czasie!
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/59
Ta strona została przepisana.