Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/69

Ta strona została przepisana.

— Myślę, że mi pan pozwoli na zawsze pozostać mu wiernym w przyjaźni. Pragnąłem tego, a teraz przy rozstaniu jeszcze więcej pragnę.
— Dosyć. Byłeś pan zawsze wybrańcem mego serca, a jeżelim ciebie unikał, to wbrew woli. Myśli moje były zawsze z tobą. Żegnaj mi, Walterze.
— Bądź zdrów, panie Karker. Niech Bóg się panem opiekuje.
— Jeżeli — kończył głosem wzruszonym — po powrocie kąt mój zastaniesz próżnym i dowiesz się, gdzie złożono me kości, przyjdź spojrzeć na mą mogiłę. Pomyśl, że mogłem być również uczciwym i szczęśliwym, jak ty. A gdy wybije moja ostatnia godzina, pozwól mi myśleć, że jest na ziemi człowiek, który z żalem i współczuciem o mnie wspomni. Walterze, żegnaj mi!
I postać jego, niby cień blady, powlokła się w ulicę, oświecona promieniami letniego słońca. Wkrótce Walter stracił ją z oczu. Nakoniec niemiłosierny chronometr dał znać, że Walter po raz ostatni ma spojrzeć na drewnianego miczmana. Wuj, kuzyn i kapitan udali się do przystani, siedli w łódkę i popłynęli do Syna i Następcy. Tu kapitan zaciągnął Waltera w kąt, wydobył z kieszeni wielki srebrny zegarek i rzekł: