— Walu, oto dla ciebie pożegnalny podarunek. Codzień rano cofnij go wstecz o pół godzinki, w południe jeszcze posuń skazówkę wstecz o kwandransik — a będziesz miał zegareczek jak cacko.
— Kapitanie Kuttl — wołał Walter, przytrzymując kapitana, który umykał, weź pan go nazad. Ja mam już zegarek.
— No, w takim razie — rzekł kapitan, zanurzywszy rękę w bocznej kieszeni, skąd wypłynęły dwie łyżeczki i szczypczyki do cukru — w takim razie przyjmij odemnie te łyżeczki. Przyda się na czarną godzinę.
— Nie, nie trzeba i tego. Bardzom panu wdzięczny. O, co pan robi, nie rzucaj pan, zawołał Walter, gdy kapitan wyraźnie się zamachnął, jak gdyby chciał je wyrzucić w wodę. — Panu one potrzebniejsze, niż mnie. Daj mi pan lepiej swą laskę. Dawno chciałem ją mieć.
Ot tak. Dziękuję. No, bądź zdrów, kapitanie. Czuwaj pan nad moim staruszkiem. Bądź zdrów, wujaszku Sol. Niech cię Bóg zachowa.
W tym momencie żagle się rozwinęły od pomyślnego wiatru, woda się zakłębiła i roziskrzyła od promieni i Syn i następca popłynął w daleką podróż, tańcząc i podskakując, jak wielu innych synów i następców, którzy na zawsze utopili swe nadzieje w głębi morza.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/70
Ta strona została przepisana.