Przybywszy na dworzec, turyści jakiś czas przechadzali się po galeryi, dopóki przygotowywano pociąg. Pan Dombi był chmurny, milczący i posępny, major zaś opowiadał bez końca różne zabawne anegdoty, w których — ma się rozumieć — główną osobą był Józef Bagstok. Tak spacerując, zwrócili na siebie uwagę robotnika, który kłaniał się za każdym razem, gdy go mijali. Ale żaden z nich nie dostrzegł tego manewru. Pan Dombi patrzył z góry i nie zniżał się do tłumu, a major był zajęty swemi opowieściami i niczego nie widział. Nareszcie podczas jednego nawrotu robotnik podszedł, zdjął czapkę i zagrodził drogę panu Dombi.
— Proszę mi darować moją śmiałość — rzekł — mam nadzieję, że panu powodzi się nieźle.
Był to pan Tudl we własnej swej osobie.
— Ja mam pełnić służbę palacza na tym pociągu, którym panowie jadą.
Pan Dombi rzucił na śmiałka pogardliwe spojrzenie. Dobry Tudl zmiarkował, że go nie poznano,
— Ośmielę się przypomnieć: żona moja Polli, a w pańskim domu nazywała się Ryczards...
Na to przypomnienie oblicze pana Dombi wyraziło taką pogardę, że Tudl utknął.
— Pańskiej żonie potrzeba pieniędzy, czy jak? — odezwał się pan Dombi, wkładając rękę do kieszeni.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/79
Ta strona została przepisana.