— Nie, panie, dziękuję. Polli ma pieniądze. Ja też. Dziękujemy.
Pan Dombi także niezręcznie przystanął. Ręka jego szukała w kieszeni.
— Dziękuję panu — powtórzył palacz. — My tak sobie żyjemy, nie najgorzej. Polli od tego czasu, panie, dała mi jeszcze czworo dzieci. Rodzina duża, ale końce schodzą się z końcami.
Pan Dombi chciał przejść przebojem kiedy uwagę jego zwróciła czapka, jaką kręcił Tudl.
— Straciliśmy, panie, jedno dziecię. Cóż robić!
— Niedawno? — spytał Dombi, wciąż spoglądając na czapkę z kawałkiem krepy.
— Nie, panie, dość dawno; trzy lata temu, a reszta dzieci żyje zdrowo. A co do pisania, pamięta pan, pytał pan wtedy. Bardzo kiepsko kredą bazgrałem — teraz zaś czytam i piszę. Moi chłopcy zrobili ze mnie prawdziwego uczniaka. Wszystko, panie, idzie jak po maśle.
— Chodźmy, majorze — rzekł pan Dombi.
— Niech mi pan daruje — ciągnął Tudl. Nie trudziłbym pana, tylko że mój starszy syn, Kocioł, pamięta pan? On zresztą nazywa się Robin — to zaś przezwisko. Pan go wtedy umieściłeś w szkole Dobroczynnego Tokarza.
— Więc? Cóż on?
— A cóż? Zupełnie się zmarnował.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/80
Ta strona została przepisana.