— Jakże to zmarnował się? — spytał pan Dombi nie bez pewnej satysfakcyi.
— Poprostu się zmarnował. Poszedł na złą drogę. Źli ludzie wciągnęli go do szajki. Może się opamięta, może, da Bóg, powróci na prawą drogę. Teraz zaś bieda i koniec. Pan o tem możeby usłyszał od obcych, a może i zarząd szkoły doniósłby, że oto Dobroczynny Tokarz rozpustnik. Boleśnie mi o tem mówić.
Ale niech tam. Dowiedz się pan od ojca o rozpuście jego syna. — Biedna Polli dzień i noc płacze — z rozpaczy.
— Zwykła historya — rzekł pan Dombi, podając rękę majorowi. — Synowi jego dałem wykształcenie. Ot i wdzięczność za to.
— Na przyszłość zaś nauka — dodał major. — Przyjmij pan radę od starego Józia, panie Dombi. Ludzi tego rodzaju nie godzi się kształcić. Spadną na kark.
— A warto i to dodać — mówił ojciec — gdyby pan wiedział, jak znęcali się nad mojem dzieckiem w tej szkole Dobroczynnego Tokarza! Nie było tygodnia, żeby go nie zbili dwa lub trzy razy. Siadywał przy książkach dniami i nocami, a wracał ze szkoły z podbitemi oczami i spuchniętą twarzą. A jak go tam hańbili! Nałożą mu oślą czapkę i nuż go drażnić jak papugę. Jego nauczyciel — powiem panom — był gorszy od psa wściekłego. Ani dobroci, ani litości — i za każdy drobiazg...
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/81
Ta strona została przepisana.