Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/82

Ta strona została przepisana.

— Chodźmy, majorze. Nie skończy.
— Nie skończy — powtórzył major, klnąc murzyna, na czem świat stoi. — Powtarzam — takiemu motłochowi nie warto dawać oświaty.
Pan Dombi przyznał słuszność. Pociąg ruszył. Major wciąż gadał. Pan Dombi wciąż zanurzał się w ponure dumy. Nie o samym Tokarzu myślał. Krepa na brudnej czapce palacza stała się tematem rozmyślań. Było rzeczą jasną, że nosił on żałobę po Pawełku.
Tak więc od góry do dołu, w domu i poza domem, od Florci w jego bogatym i pysznym domu, do nędznego robotnika, garnącego węgiel na parowozie — wszyscy interesują się jego synem, wszyscy współzawodniczą o niego z ojcem.
Czyżby mógł zapomnieć, jak żona tego niedołęgi zawodziła nad poduszką umierającego dziecka i nazywała je swą najmilszą dzieciną! Czyżby mógł zapomnieć, jaka promienna radość rozjaśniła oblicze konającego chłopczyny, gdy ta kobieta obsypywała go macierzyńskiemi pieszczotami?!
— Jakto? myślał pan Dombi. Czyżby ów nieszczęśnik poważył się boleć nad rzeczą tak oddaloną od jego sfery? On, zbrukany oliwą, obsypany sadzami i popiołem ośmiela się nosić żałobę po jego synu? Czyż ten młodzieniec, powołany do podziału jego skarbów, planów,