— Nie. Bywałyśmy we wielu miastach. Wszędzie stawałyśmy na dni kilka. Mama lubi zmiany.
— A Edyta zapewne nie lubi zmian — uszczypliwie dodała stara dama.
— Nie myślę, żeby jazda po tych stronach oznaczała zamiłowanie zmian.
— Obmawiają mnie, moi panowie. Do jednej zmiany rwie się me serce, lecz niestety, okoliczności bronią rozkoszować się nią. Świat i ludzie ze swemi wymaganiami są natrętni. Ale samotność, ale przyroda — oto mój... jakże się to nazywa?
— Raj, chce mama powiedzieć.
— Ty wiesz, Edyto, że we wszystkich tych nazwach zależę od ciebie.
— Upewniam cię, panie Dombi, mam naturę arkadyjskiej pasterki, a ludzie rzucili mię w zamęt światowych próżności. Krowy — to moja słabość. O tak, żyć wśród pól i lasów dziewiczych albo uciec do Szwajcaryi, na jaki folwark, otoczyć się krówkami i chińską porcelaną — oto prawdziwe szczęście.
Panu Dombi przypomniał się ów wół z bajki, który w sklepie z porcelaną tyle bigosu nawarzył, lecz z powagą stwierdził, że przyroda istotnie dostarcza niemało rozkoszy.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/89
Ta strona została przepisana.