Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/100

Ta strona została przepisana.

— O, dzięki ci, dzięki, Walterze! Daruj mi moją niesprawiedliwość. Nie miałam się kogo poradzić. Jam sama jedna.
— Panno Florciu, może zbyt pospiesznie wypowiedziałem swe obawy, ale za kilka chwil nicby ich nie mogło wyrwać z głębi mej duszy. Gdybym był sławny i bogaty, gdybym przynajmniej miał możność wzniesienia się z czasem do wyżyny, na której jesteś, rzekłym: Florciu, jest jedna nazwa ponad wszelkie tytuły, jakiebym mógł przyjąć, aby ci stać się obrońcą i opiekunem — i godzienem tej nazwy, bo miłość ma ku tobie nie ma granic i wszystkie duszy mej władze dawno do ciebie należą. Rzekłbym, że z tą nazwą łączy się prawo kochania cię i opiekowania się tobą, a przywilej ten miałbym za zakład drogocenny, wobec którego niczem cena mego życia.
Pierś jej wznosiła się a twarz wciąż kryły ręce.
— Florciu, droga Florciu! O, jak często nazywałem cię tem imieniem, zanim mogłem pomyśleć, jakie to zuchwałe i nierozsądne! Pozwól się jeszcze raz ostatni tak nazwać i dotknąć rączki na dowód, że jak siostra zapomnisz, co mówił dawny brat.
Podniosła główkę i przemówiła tonem poważnym, ze spokojnym, jasnym uśmiechem i z takiem drżeniem głosu, że słychać w niem było wszystkie poruszenia strun jej duszy,