Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/108

Ta strona została przepisana.

— Uważasz mię, Alicyo, za głupią. Dziękuję. Ot, doczekałam się na starość uznania. Ale jeszce nie straciłam rozumu do szczętu. Kiedym go w tych dniach chwyciła za poły... Uu! Spojrzał na mnie, jak na żabę, a, Panie Boże mocny, zobaczyłabyś, jak skurczyła mu się gęba, gdym nazwała ich po imieniu i powiedziała, że wiem, gdzie są.
— Co? Rozgniewał się?
— Rozgniewał się? Powiedz lepiej: oszalał ze złości! Rozgniewał się — cha, cha, cha! Nie, duszko! Kiedy ty na przykład mówisz o nich, nikt nie powie, że się tylko gniewasz.
I naprawdę Alicya w tej chwili wyglądała, jak tygrysica, czatująca na zdobycz.
— Tss — zasyczała stara. — Kroki! Tak nie chodzą nasi. Słyszysz, Alicyo?
— Słyszę. Nie myliłaś się. Otwórz drzwi.
To mówiąc, Alicya spiesznie narzuciła szal na ramiona i poprawiła włosy; stara tymczasem kulejąc i podskakując naprzemian, wpuściła pana Dombi, który próg przestąpiwszy, stanął i podejrzliwie rozglądał się dokoła.
— Co, panie? Ubogo tu dla jego wielmożności? Nic to, nikt pana nie ukąsi.
— To kto? — spytał Dombi, wskazując młodą kobietę.
— Córka moja, panie, pokorna córka. Niech się pan nie lęka, ona wie wszystko.