Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/114

Ta strona została przepisana.

— Otóż sprawy są takie, pani Braun. Najpierw nie szkodziłoby ci cokolwiek zmądrzeć, a potem wybornie znasz się na ptakach i mówisz prawie po ptasiemu, o tem wiem na biedę swoją.
— Na biedę! — powtórzyła pani Braun.
— Na szczęście, babulko. Słuchaj dobrze. Co to chciałem rzec?
— Mam się znać na ptakach — podpowiedziała stara.
— Otóż to. Mam tedy papugę. Trochę pieniędzy, jakie mi się należały, dostałem, pewna służba stracona — i oto — co się zowie skóra ze mnie złazi. Więc też weź pod swoją opiekę tego ptaka na parę tygodni i daj mu stół i stancyę. Przecie i tak, niech licho porwie, muszę od czasu do czasu bywać u ciebie. Niechże przynajmniej wiem, po co przychodzę.
— Tak to! Zatem innego powodu bywania u mnie nie masz, oczajduszo jeden! krzyknęła stara.
— Cóż tak wrzeszczycie znowu, babciu Braun? Mówię, aby mieć powód częściej ciebie odwiedzać. Zawsze mi ciebie widzieć miło.
— Nie troszczysz się o mnie! Jakże chcesz, bym dbała o twego ptaka. Ale niech cię tam, łobuzie jeden, będę go doglądała!