Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/116

Ta strona została przepisana.

lewą za krtań i zaczęła dusić swego ulubieńca z taką zaciekłością, że twarz mu krwią nabiegła.
— Puść, puśćże przez Boga! — jęczał Tokarz. — Co robisz, pani Braun? Aj, aj! — Ratujcie!
Ale młoda kobieta pozostała neutralną, aż Rob z niezmiernym wysiłkiem uwolnił się z kleszczów swej przyjaciółki. Wlazł w kąt i dyszał, niby postrzelony zając; stara zaś zadyszana również tupała nogami i zbierała siły do nowego rozpaczliwego ataku. Wtedy Alicya ozwała się:
— Dobrze, matko, tylko dalej! Na sztuki go, psa!
— Jakże to? — więc i pani przeciwko mnie? Cóżem ci uczynił? Za cóż to mię w sztuki, radbym wiedzieć? Po co zwabiać i dusić chłopa, który nic wam złego nie sprawił? Otóż to kobiety! Gdzie wasza delikatność? Nic nie rozumiem!
— Psie cuchnący! — syczała stara — łachmaniarzu bezwstydny! bandyto!
— Czem obraziłem cię? Rozżarłaś się niby wilczyca, czort wie o co! A jeszcze się chwaliła, że mię lubi!
— Wykręcać się półsłówkami! Krzywić się na mnie! Ach, ty łotrze, za kogoż to mnie bierzesz? Chcę go cokolwiek wysondować co do jego pana i tej pani, a on umyślił ze mną