— Zaczekaj, pani Braun. — Wszak nie jestem tak szybki, jak błyskawica. A chciałbym stad się iskrą piorunu, żaby wpaść na niektórych ludzi, nazbyt łakomych cudzej sprawy.
— Co powiadasz?
— Powiadam, pani Braun, że nie szkodziłoby nam łyknąć po szklaneczce nalewki. Na sercu weselej się robi. Dokąd wyjechali — pytasz. To jest, dokąd wyjechali on i ona, czy nie tak?
— Tak właśnie, duszko.
— Pawdę mówiąc, nigdzie nie wyjechali, to jest — oboje nigdzie nie wyjechali.
Wiedźma chciała znowu wpić się w jego kudły i gardło, ale wstrzymała się w oczekiwaniu wyjaśnień.
— Tak to — sam czart ci nie powie, dokąd wyjechali, bo każde udało się inną drogą.
— Tak! Wyznaczyli sobie miejsce, gdzie się mieli zjechać.
— Wszakże gdyby się mieli zjechać, toby pozostali w domu, pani Braun, czy nie tak?
— Prawda, lubciu, prawda. No i co dalej? Opowiadaj.
— A czegóż ci to jeszcze trzeba? Mało tego? Czy śmiała się tej nocy? Pytałaś podobno, czy się śmiała?
— Albo płakała?
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/120
Ta strona została przepisana.