— Ani się śmiała, ani płakała. Ona była taka nieubłagana, kiedy... i ja... Słuchaj, babko — chcesz widać całej prawdy. Niechże będzie. Tylko przysięgnij uroczyście, że nikomu ani słóweczka...
Pani Braun od razu przysięgła i klęła się, żeby ją ziemia pochłonęła, gdyby choć słówko...
— Otóż wtedy, kiedy ona i ja udali się do Southampton, była jak granit. Taką była i rankiem. O świcie umieściła się w łodzi i odpłynęła, ja zaś stałem na brzegu, aby czuwać, czy wszystko w porządku. Nic a nic się nie zmieniła. Czyś zadowolona?
— Nie, duszko, niezupełnie.
— Ot przyczepiła się baba, mój ty mocny Boże — skarżył się nieucieszony Tokarz. — A czegóż ci więcej trzeba?
— Co się stało z panem? Gdzie się podział?
— No, co tego — to wcale nie wiem, pani Braun. Niech mi oczy wyłupią, jeżeli wiem, co wtedy robił, dokąd i po co jeździł. Pamiętam tylko, że mi na pożegnanie powiedział, żebym trzymał język za zębami, „a jeżeli choć słówko piśniesz — dodał — to cię na pierwszej osice powiesz“. I powiem ci, pani Braun, że jeżeli wygadasz się choć słówkiem o tem, cośmy tu mówili, to lepiej spal się razem z tą izdebką, bo on cię dogoni i złapie
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/121
Ta strona została przepisana.