Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/127

Ta strona została przepisana.

jeśli się weźmie w rachubę wszystko, co się stało.
— Zapewne, Janie, bardzo łaskawie, o ile godziwą jest rzeczą karać jednego za występek drugiego.
— Staliśmy się dlań jakiemś złowieszczem plemieniem. Nie dziw, że drży na sam dźwięk naszego nazwiska. Ja sam blizki byłbym tej myśli, gdyby nie ty, Henryko.
— Przestań, bracie; oszczędź mi tych narzekań. Cokolwiekbyś powiedział, nie zaprzeczysz, że stracić służbę, z którą cię łączą długie lata nawyknienia, sprawa niełatwa. Musimy się zastanowić nad środkami do życia. Zresztą — co tam? Będziemy walczyli z losem bez lęku i pewna jestem, że zwyciężymy. Ale muszę z kolei jedną rzecz ci oznajmić. Ja podobnie jak ty gotowałam się zdawna do tego, co się z nami stało — i miałam sekret, który pora wyjawić. Rzecz w tem, że wbrew oczekiwaniu mamy wspólnego przyjaciela.
— Jak się nazywa, Henryko?
— Doprawdy nie wiem, lecz raz zapewniał mię najszczerzej o swej życzliwości i pragnieniu stania się nam pożytecznym. Wierzę mu.
— Henryko, gdzie mieszka ów przyjaciel?
— I tego nie wiem. Ale zna nas oboje i nasze dzieje.
— Oto dla czego wskutek jego woli zataiłam przed tobą, że był u nas.