— Na prawdę, był u nas?
— W tym pokoju. Raz jeden.
— Co to za człowiek?
— Niemłody. Włosy siwieją, ale wspaniałomyślny, dobry i niezdolny do obłudy.
— Raz go tylko widziałaś?
— Raz w tym pokoju — policzki mówiącej okrył gorący rumieniec — ale usilnie prosił, bym mu zezwoliła widywać siebie raz na tydzień, gdy będzie przechodził koło domu. To mu miało przypominać, że nie potrzebujemy na razie usług jego, com mu stanowczo oświadczyła.
— I raz na tydzień...
— Co tygodnia, zawsze jednego dnia i jednej godziny, szedł pieszo koło domu ku miastu, stawał na chwilę, składał mi ukłon i dawał znak, że pamięta i troszczy się o nas jak dobry opiekun. Przywykłam do tego, nawet z radością oczekiwałam tej chwili. Ale oto ostatniego poniedziałku nie zjawił się. Zaczynam podejrzewać, czy to nie pozostaje w związku ze zdarzeniami w naszej firmie?
— Jakże to?
— Sama nie wiem; spółczesność wypadków wzbudza ten domysł. Wróci jednak, czuję to, a gdy wróci, pozwól mi oznajmić mu, że mówiłam tobie o nim i że życzysz sobie go poznać.
— Henryko, opisz mi tego człowieka. I ja znam go, skoro on zna mię tak dobrze.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/128
Ta strona została przepisana.