— Ty, łaskawco, jak widzę, jesteś lis czystej krwi i zaręczam, że nie utrzymasz swej głowy na karku. Zginiesz, jak parszywa owca.
— O, zmiłuj się nademną, panie — jęczał, trzęsąc się, Rob. — Gotów jestem pracować dla pana dniem i nocą. Będę panu służył wiernie i rzetelnie.
— Jeszczeby też! Inaczej kuso byłoby z tobą.
— Tak, tak, panie. Wiem to. Pokornie dziękuję. Rozkazuj pan, racz mnie wystawić na próbę. A jeżeli czego nie wykonam podług zlecenia, to może mnie pan choćby zabić...
— Wielka tam rzecz ciebie zabić, szczeniaka. Nie, nie. Jeżeli ośmielisz się oszukiwać mnie, rozprawię się z tobą tak, jakby ci się nawet w piekle nie przyśniło.
— Tak, już mię pan wyśle na dno piekła, ja o tem wiem. To też nie zdradzę pana, choćby mię kto złotem obsypywał.
— A zatem, powtarzam, straciłeś miejsce i przychodzisz z prośbą o służbę?
— Tak właśnie, proszę pana.
— No, zatem znasz mnie, łotrzyku?
— Znam, proszę pana.
— Pamiętaj zatem — czuwaj!
Tokarz kłaniał się nizko i cofał ku drzwiom w słodkiej nadziei, że wolniej odetchnie, gdy wstrzymał go głos pana.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/14
Ta strona została przepisana.