— Nie powiem nic, dopóki nie usiądziesz. Nie zbliżaj się do mnie! Ani kroku dalej, bo cię zabiję!
— Czyż nie uważasz mnie pani za swego męża? — pytał, uśmiechając się chytrze.
W milczeniu wskazała mu krzesło. Zagryzł wargi, zasępił się i usiadł, ruchami dając wyraz zniecierpliwieniu swemu.
Ona zaś rzuciła nóż na stół i mówiła:
— Tu leży pod ręką przedmiot wcale niepodobny do medalionu miłości i jeśli się choć raz ośmielisz skalać mnie swem dotknięciem, wypróbuję go na tobie jak na żmii, której nie warto rozdeptywać. Zauważ to sobie.
Usiłował uśmiechnąć się i prosił żartobliwym tonem, aby skończyła tę komedyę, gdyż kolacya ostygnie. Ale spojrzenie, rzucone na nią, było posępne i niespokojne; nogą poruszał niecierpliwie.
— Ileż to razy bezwstydna twa obłuda narażała mnie na zniewagi i poniżenia! Ile razy twe obraźliwe słowa znęcały się nademną, jak nad nieszczęśliwą żoną? Ileż razy obnażałeś i rozdzierałeś ranę mej miłości ku tej niewinnej i bezbronnej dzieweczce? Z nieubłaganą złością rozdmuchiwałeś pożerający mię płomień, kłułeś i szarpałeś mię, przez co roznieciłeś w mej piersi żądzę zemsty, któraby może nigdy nie zapłonęła była tak jaskrawo.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/144
Ta strona została przepisana.