Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/153

Ta strona została przepisana.

— Co to za dzień dzisiaj — pytał sługi, przygotowującego nakrycie do stołu. — Środa?
— Bój się pan Boga — jakto środa? Czwartek, panie.
— Ach, tak, zapomniałem. A która godzina? Zegarka nie nakręciłem.
— Trzy na piątą, panie. Widać długo pan był w podróży.
— Tak.
— Koleją?
— Tak. Czy tu spokojnie?
— Wielu podróżujących. Nie skarżymy się. Ale dziś nikt nie przyjechał.
Nie odpowiadając, usiadł na kanapie, oparł głowę na rękach i wpatrywał się w ziemię. Po obiedzie wypił jeden kieliszek wina, drugi, trzeci nic nie pomagało. Żadne sztuczne środki nie mogły zawrzeć znękanych oczu. Nareszcie oszołomiony winem i bezsennością usnął ciężkim snem. Nazajutrz zapłacił i postanowił wracać do miasta. Zanim nadeszła kolej, przechadzał się wzdłuż toru, gdy wtem, mijając most, niedaleko od hotelu ujrzał tego człowieka, przed którym uciekał. Pan Dombi wychodził z tych samych drzwi, jakie on przed chwilą opuścił. Oczy ich spotkały się.
Przerażony zachwiał się i wypadł na drogę. Plącząc się coraz więcej, odstąpił kilka kroków, żeby się odgrodzić większą przestrzenią i rozszerzonem okiem śledził swego prześladowcę.