Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/164

Ta strona została przepisana.

zdjęli z ramion przybysza grochowej barwy kaftan z dodatkami, oczom grona ukazał się w całej swej urodzie mistrz żeglarskich instrumentów — chudy, cienki, wyczerpany staruszek w dawnej swej peruce, w kawowym surducie z jasnymi guzami i z nieodłącznym chronometrem, który wydawał czułe tik-taki w kratkowanej kamizeli.
— Przystani wiedzy ludzkiej, gmachu szerokiego rozumu! — wolał kapitan — Solu Hils! Gdzie ukrywałeś się przed nami tak długo, stary mój towarzyszu?
— Oślepłem, oniemiałem i ogłuchłem z radości, drogi Nedzie!
Kapitan zerwał się, żeby przedstawić Tutsa, który nie mógł opamiętać się wobec zjawienia człowieka, nie wiadomo dlaczego nazywanego Hilsem.
— Choć nie miałem przyjemności cieszyć się pańską przyjaźnią, zanim pan... zanim pan...
— Zginąłeś z oczu naszych — podpowiedział kapitan.
— Właśnie. Dziękuję panu, kapitanie Hils. Choć nie miałam przyjemności cieszyć się pańską przyjaźnią, panie... panie Sols, zanim stało się to, co się stać musiało, to jednak, zapewniam pana, że mi bardzo przyjemnie... rozumie pan — poznać go. Spodziewam się, że jesteś pan zdrów i dobrze ci się powodzi.