Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/168

Ta strona została przepisana.

Oblicze kapitana powlokło się gorącym rumieńcem, a oczy mało na wierzch nie wypłynęły.
— Przyjacielu! — zawołał — jam uciekł stamtąd i tam nie mieszkałem.
Tem się wszystko tłómaczyło i nie było o czem więcej mówić. Pogawędziwszy jeszcze nieco na temat przygód w podróżach morskich, opuścili wszyscy pokój Florci i rozeszli się.
Nastąpił dzień ślubu.
Wczesnym rankiem Walter i Florcia wyszli w kierunku świątyni z pod drewnianego miczmana i skierowali swe kroki ku cmentarzowi, aby odwiedzić grób matki i Pawełka.
— Dziękuję ci, Walterze. Teraz spokojnie mogę wyjechać z ojczyzny i wszędzie będę szczęśliwa.
— A po powrocie znów tu przyjedziemy, żeby spojrzeć na jego mogiłę.
Florcia podnosi nań zapłakane oczy i mocno ściska jego rękę.
— Jeszcze wcześnie, Walterze — ulice prawie puste. Przejdziemy się.
— Zmęczysz się, aniele,
— O, nie.
Wybierają ulice ciche, ustronne i oddalają się od tej, gdzie dom ojcowski. Letni ranek prześliczny. Mgła poranna znika i słońce wita lśniącymi promieniami młodą parę. Skarby nie kryją się w magazynach: klejnoty, złoto i sre-