w sąsiednim pokoju, nie byłby wyszedł naprzeciw. Gdyby był spotkał ją na ulicy i zauważył spojrzenie, bezkresnej miłości pełne, przeszedłby obok z zimnem licem i za nic pierwszyby się nie odezwał, choćby w nim serce z żalu pękało na sztuki. Ale choć zrazu z powodu jej małżeństwa wszystko się w nim burzyło, gniew jego był straszny, teraz kończyło się to już, a nawet nie gniewał się na jej męża.
Uczuł teraz, że w domu jego przyszło na świat dwoje dzieci. Wiedział, że musi gdzieś odejść, niewiadomo dokąd. Miał zamiar opuścić ten dom, ale zdecydował się jeszcze tę noc tu spędzić i poraz ostatni w mroku głuchej północy obejść wszystkie opustoszałe komnaty.
Wybiła godzina północy. Dombi ze świecą w ręku wychyla się ze swej celi. Schody zadeptane, brudne i tysiące śladów ludzkich krzyżuje się jak w ulicy. Pusto i cicho. Niema już w zburzonym domu gości z targowicy, owych rabusiów cudzych skarbów, ale Dombi widzi ich i słyszy, jak się trącają, cisną, krzyczą i tłoczą, jak gdyby na plugawym rynku, dostępnym dla chciwego motłochu. Słyszy to Dombi i nie umie pojąć, jak wytrzymał wstrętny grymas losu, on, który niedawno nakształt bożyszcza nie dawał nikomu dostępu do siebie w złoconym pałacu. Jakie to dziwne! A gdzie też, w jakim zakątku ziemi unoszą się
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/194
Ta strona została przepisana.