lekkie kroki niewinnej istoty, która także niegdyś tam i nazad stąpała po paradnych schodach? Dombi idzie i łzy spływają mu na policzki.
Lecz oto prawie widzi cichy krok dziecinnej stopy. Staje, spogląda w górne okno — i owa dziecinna postać z chłopczykiem na rękach niesie go na górę, słodząc drogę kołysanką. Jeszcze mgnienie oka — i znów taż postać, ale sama z bolesnym wyrazem twarzyczki, z rozwianemi włosami, z rozpaczą w zapłakanych oczach: powoli i niepewnie wstępuje na kręte schody, oglądając się ku ojcu! Naprzód, panie Dombi!
Długo błąkał się po komnatach niedawno tak rozkosznych, teraz nagich, smutnych i pustych. Wszystko zniknęło, nawet rozmiary i kształt jego pałacu. Tu i tam i wszędzie ślady ludzkich nóg, tu i wszędzie zgiełk i ścisk, które czujnem chwyta uchem. Naprzód, panie Dombi!
Teraz zaczął na seryo lękać się o swój rozum; wydaje mu się, że myśli mu się plączą i że coraz więcej gubi się w labiryncie fantastycznych wizyi: z pewnością oszaleje. Nic to, naprzód, panie Dombi!
Nie wiedział — nawet tego nie wiedział — w których pokojach żyła, gdy pędziła tu lata swe dziecinne. Wszedł jeszcze na wyższe piętro. W pewnej chwili tysiące wspomnień ró-
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/197
Ta strona została przepisana.