noc — któż odgadnie tajniki duszy ludzkiej? — wydobywał się ze swej kryjówki i błądził jak widmo po opustoszałym domu. Co dzień o świcie stawał blady u okna i myślał o dzieciach. Teraz już nie jedyne dziecko zajmowało jego myśli. Łączył je — i rozdział znikał bez śladu.
Nareszcie Dombi zaczął rozważać, że właściwie niema potrzeby uciekać. Może sobie pozostawić to, co ocalało od dłużników: ocalałoby więcej, gdyby sam zechciał. — Nie — zerwać łączność pomiędzy sobą i tem pustem domostwem — byłoby to samo, co zniszczyć drugie i ostatnie ogniwo...
Zaczynał spacerować tam i nazad, a ciężkie stąpanie doskonale słychać było w odległym pokoju klucznicy, niby straszliwe stąpanie przybysza z za grobu. Tak się przynajmniej zdawało pani Ryczards. W świecie bardzo się nim zajmowano i niepokojono. Na giełdzie szepcą, śmieją się, obmawiają, oczerniają. Tworzy się o nim legenda — wszystko to wie Dombi: męczy go to niesłychanie. Przedmioty nikną przed jego wzrokiem. Szarzyzna naokół. Niema już Dombi i Syna, niema dzieci. O tem trzebaby uważnie pomyśleć jutro. Więc myśli o tem jutro. Nieruchomy w swym fotelu od czasu do czasu spogląda w zwierciadło — i okropny obraz wysuwa się z jego głębi ku niemu.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/199
Ta strona została przepisana.