Była to postać blada, wynędzniała, dzika, z pół zmąconą wyobraźnią, z gorączką w oczach. Wznosi głowę, rozgląda linie i wpadnięcia swych rysów, pochyla ją i znów bredzi. Postać wstaje, przechadza się, wraca, zbliżając ku piersiom jakiś przedmiot. Oto posępnie patrzy w ziemię w kierunku drzwi i myśli:
— Co, gdyby tak?... Ach!
Gdyby tak — myśli — spłynęła tą drogą krew, dalej i dalej, tu i na korytarz — ach, jakże długoby ciekła.
Oto tu byłaby kałuża i tam struga, a tam znowu mała kałuża, i blady ranny człowiek marłby, ażby go odszukali po tych śladach. Długo o tem myślała ta postać i nagle, powstawszy ze swego miejsca, zaczęła chodzić, nie odejmując przedmiotu od swej piersi. Pan Dombi spojrzał na postać w lustrze jeszcze raz i ujrzał, że ręka mu drżała.
Teraz myślał znowu! O czem myślał?
Usiadł na dawnem miejscu i utonął w odmęcie jakichś mglistych dumań. W pokoju zabłysł promyk, promyk słońca. Nie dostrzegł go. Wtem zerwał się znowu z okropną twarzą. W tej chwili rozległ się krzyk głośny, przejmujący, pełen miłości, pełen upojenia krzyk, ręka zatrzymała się i pan Dombi ujrzał u nóg swych własną córkę!
Tak, to nie cień, nie marzenie, nie wizya — to własna córka pana Dombi na klęczkach
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/200
Ta strona została przepisana.