Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/23

Ta strona została przepisana.

przystało, sztywno niósł głowę na halsztuku twardo nakrochmalonym i sztywno trzymał nogi na długich strzemionach. Opuścił cugle, wzniósł szpicrutę, nawet nie uważał, dokąd zmierza koń szlachetnej rasy. Na tej podstawie rasowy koń miał prawo potknąć się o duży kamień śród drogi, zrzucić przez głowę swego jeźdźca, kopnąć go swem dźwięcznem metalowem kopytem i w dodatku okazać szczery zamiar zwalenia się nań swem tucznem cielskiem.
Karker, wyborny dojeżdżacz i zręczny sługa, w mgnieniu oka zeskoczył z siodła i dopomógł miotającemu się rumakowi zerwać na nogi w przyzwoitem o ddaleniu od jeźdźca, leżącego na drodze.
Jeszcze chwila, a zaufanie dzisiejszego poranku stałoby się ostatnim aktem życia pana Dombi. Tymczasem zaś nieprzytomnego i krwią zlanego natychmiast, pod dozorem Karkera, robotnicy/, zajęci przy naprawie drogi, odnieśli do poblizkiej traktyerni, dokąd wkrótce ze wszech stron nadbiegli szanowni chirurgowie, ściągnięci na miejsce katastrofy tajemnym instynktem nakształt sępów, których instynkt sprowadza do ścierwa wielbłąda, padłego śród pustyni. Gdy pacyent odzyskał przytomność, zaczęli oni rozprawiać o właściwościach jego ran. Pierwszy chirurg dowodził, że pan Dombi we wielu miejscach połamał nogę. Tak samo sądził restaurator.