nic, wszędy cisza, a z oddechu chorego można było miarkować, że śpi. To jej dodało odwagi, podeszła do parawanu i zaglądnęła w głąb pokoju.
Ujrzała twarz śpiącego i drgnęła. Na obliczu miał głęboką podłużną ranę. Mokre włosy rozsypały się na poduszkach. Jedna ręka zwieszona była w bandażach, twarz — bardzo blada. Ale nie to przykuło Florcię do miejsca. W oczach i twarzy dostrzegła wyraz, jakiego dotąd nie znała u ojca. Zawsze widywała go ponurym. Zawsze i wszędzie uwydatniał się na niej jakiś rys posępny i Florcia zazwyczaj mimowoli spuszczała oczy, gdy na nią patrzył, a nadzieja gasła w jej sercu pod wpływem tego surowego, odpychającego wejrzenia. Lecz teraz... po raz pierwszy oblicze wolne było od chmury, okrywającej nocą życie odtrąconego dziecka. Spał, jakgdyby przed snem pobłogosławił swą córkę. Zbudź się, potworny ojcze! Zbudźże się! Czas chyżo leci i groźnie pomyka w wieczność! Zbudź się!
Żadnej zmiany. Nieruchomy spokój przypominał dzieweczce miłe twarze, których zabrakło. Jak one niegdyś spoglądały, tak i on mógłby spojrzeć. A może... może nadejdzie chwila, kiedy biedna sierota spotka łagodny wzrok ojca i wówczas rozjaśnią się twarze ponure tych, którzy teraz otaczają pana Dombi.
Ach, jakże byłaby wtedy uszczęśliwiona!
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/32
Ta strona została przepisana.