Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/36

Ta strona została przepisana.

łam jej orszak śród wrzasków i przekleństw, a na imię mu: pogarda siebie, zatwardziałość i zaguba. I marzyła mi się kamienna oziębłość, zrodzona z pogardy ku sobie. Ona to obwiła żelaznymi pazurami swą pastwę i ciągnie naprzód po rozżarzonych węglach do ołtarza na skinienie drżącej, strupieszałej i bezwstydnej ręki macierzyńskiej. I wydało mi się, że podła, nikczemna stopa depce ową przeklętą pychę przy pierwszej próbie wyzwolenia się. Oto zdeptana, zraniona, shańbiona — a sfora dzikich psów czeka chwili, żeby wpić się w nią ostrymi kłami. Lecz jeszcze szamota się poszarpana ofiara i nie chce się poddać. Wstaje, musi wstać, nie może nie wstać. I niech milion przekleństw porazi nikczemnika, coby się ośmielił ją wyzwać.
Kurczowo cisnęła drżącą rękę dziewczynki tuląc ją do swej piersi uciszyła się.
— O, Florciu. Zdawało mi się dziś, że dostałam obłędu. Nie opuszczaj mnie. Bądź przy mnie. W tobie tylko moja nadzieja! O! nie opuszczaj mnie!
Powoli uspokoiła się i z macierzyńską tkliwością zajęła się Florcią. Świt już zaglądał swem bladem okiem do okien. Edyta wzięła Florcię na ręce, ułożyła w łóżku i siadłszy obok, namawiała, aby usnęła.
— Zmęczyłaś się, nieszczęsny mój aniołku. Trzeba ci wypoczynku.