Często teraz bywała osamotniona, bo dawna jej czuła przyjaźń z matką także uległa zmianie. Edyta jej unikała. Florcia zmartwiona, nie umiejąc sobie wyjaśnić tej oziębłości, raz wieczorem zjawiła się w jej pokoju.
— Mateczko, czem ja ci się naraziłam?
— Niczem, najdroższa.
— Dla czegóż zmieniłaś się względem mnie? Czemś zawiniłam. Powiedz, poprawię się, bo ja cię całem sercem kocham.
— I ja ciebie tak samo. Ach, Florciu, przysięgam ci — nigdy nie kochałam ciebie więcej, jak teraz.
— Czemuż stronisz odemnie? Czemu niekiedy patrzysz na mnie tak dziwnie?
— Florciu, moja najdroższa, nie mogę ci na to odpowiedzieć. Nie mnie ci to mówić i nie tobie słuchać. Bądź tylko pewna, że tak być musi. Czyżbym tak postępowała, gdyby nie musiało być?
— A zatem musimy sobie pozostać obcemi?
— Niezupełnie. A raczej tylko dla ludzkich oczu. Musimy się od tej chwili, ukochana, widywać jak najrzadziej: to konieczne, tego wymaga fatalny los. Przyjaźń naszą powinnyśmy hamować.
— Odkąd, droga mateczko, odkąd?
— Od tej chwili.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/63
Ta strona została przepisana.