Wmieszała się w tłum biedaków, czekających na śniegu, dopóki urzędnik rozdzielający publiczne jałmużny — jałmużny oficjalne, nie te, o jakich mówi kazanie na Górze — raczy ich wezwać, by jednemu rzec: „pójdziesz tu i tu“; drugiemu: „przyjdź w przyszłym tygodniu“; a z trzeciego zrobić piłkę, rzucaną z ręki do ręki, z domu do domu, aż wyczerpany: położy się, by umrzeć, lub zbierze się na odwagę i popełniwszy rabunek, stanie się złoczyńcą wyższorzędnym, którego pretensje nie znoszą zwłoki.
I tu czekała napróżno. Kochała swe dziecko i pragnęła, by spoczywało przy jej sercu i tyle.
Noc zapadła, ponura, ciemna, przerażająco zimna. Przyciskając dziecko do piersi, by je ogrzać, doszła do domu, w którym mieściła się jej izba. Była tak osłabiona i czuła taki zamęt głowy, że nie widziała nikogo we drzwiach i dopiero chcąc wejść, zobaczyła gospodarza, który tak się ustawił — przy jego tuszy nie było to rzeczą trudną — że zabarykadowywał całe wejście.
— O — rzekł cicho — więc wróciliście?
Spojrzała na dziecko i potrząsnęła głową.
Strona:PL Karol Dickens - Dzwony upiorne.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.
— 150 —