Strona:PL Karol Dickens - Maleńka Dorrit.djvu/11

Ta strona została przepisana.

— Dzięki Bogu, mogę jednakże zajmować się interesami — przemówiła znów pani Clennam, — Jest to wielkie dobrodziejstwo i łaska Opatrzności. Ale dosyć o interesach przy świętym dniu niedzieli. Musi być okropna pogoda?
— Tak, matko.
— Śnieg pada?
— Śnieg? Przecież to wrzesień dopiero.
Stara kobieta lekko wzruszyła ramionami.
— Dla mnie niema pór roku w tym pokoju — rzekła. — Tak się podobało Bogu.
Artur objął spojrzeniem leżące na stole przedmioty: parę książek, chustkę od nosa, okulary i duży złoty zegarek w podwójnej kopercie, widocznie bardzo stary.
Oczy Artura dłużej zatrzymały się na tym przedmiocie.
— Widzę, że moja przesyłka szczęśliwie cię doszła, matko — przemówił.
— Jak widzisz.
— Ojciec troszczył się o to bardzo w ostatniej chwili. To było jego ostatnie życzenie, ostatni rozkaz. Już nie mógł prawie mówić, kiedy położył jeszcze rękę na tym zegarku i powiedział: „Matce... odeślij...“, potem chciał go otworzyć i patrzył tak wymownie, iż nie mogłem wątpić, że mu wróciła przytomność.
— Więc poprzednio był nieprzytomny? — spytała pani Clennam z nagłym błyskiem oczu.
— Tak, poprzednio — rzekł cicho Artur.
— Spełniłem jego życzenie bez zwłoki — zaczął znowu po chwili — lecz nie zdziwisz się, matko, że otworzyłem kopertę. Zdawało mi się, że mogę znaleźć tu coś ważnego. Ojciec w ostatnich chwilach chciał mi coś powiedzieć i... już nie mógł. Lecz nie było nic więcej, prócz krążka jedwabiu, na którym może sama wyhaftowałaś te parę wyrazów. Zapewne jest tam dotąd? Pani Clennam skinęła głową.
— Dość dziś o interesach — przerwała jednocześnie. — Efri, dziewiąta!