tej właśnie ścianie, dzielącej od sklepu, była namalowana chata wiejska z żółtym słomianym dachem i kominem, z którego dym wzbijał się w górę. Drzwi tej chaty były prawdziwemi drzwiami do sklepu, a okno prawdziwem oknem. Przed chatą kwitły wielkie malwy i słoneczniki, a na progu leżał pies, wierny i czujny, gotów rzucić się na przechodnia. Zboku wznosił się okrągły gołębnik, otoczony latającemi gołębiami.
Na drzwiach była namalowana miedziana tabliczka z napisem:
Ten przepiękny obraz al fresco był dumą i szczęściem rodziny. Oboje małżonkowie patrzyli z zachwytem na dach słomiany i kwitnące malwy, zdawało im się, że z tej strony płynie jakiś świeży powiew wiejskiego powietrza, że słyszą szelest skrzydeł i gruchanie gołębi. O, to był śliczny pomysł i cudne malowidło!
Kiedy wieczorem zamykano sklepik, zbierali się wszyscy w tej „szczęśliwej chatce“, pan Nandy śpiewał cichym, drżącym głosem, dzieci piły mleko, przegryzając chlebem, i wszystkim się zdawało, że los przeniósł ich nagle w dawne czasy, kiedy na całym świecie byli tylko szczęśliwi ludzie.
Pancks prychnął parę razy, usiadł na podanem krześle, słuchał śpiewu pana Nandy i patrzył na szczęśliwe twarze. Potem obejrzał się nagle i spytał, gdzie jest mały, wesoły Altro, który odnajmował od nich małą izdebkę pod strychem.
— Prawdę mówiąc, jeszcze nie wrócił — rzekła Plornishowa — poszedł odnieść robotę i miał być przed wieczorem, ale dotąd go niema.
Pancks wziął w rękę kajet, należący do pierworodnego syna tego domu, który już chodził do szkoły, i dowiedział się, że starsi uczniowie, którzy już doszli do litery M, pisali dzisiaj: Merdle, Miljon.
— Miljon — powtórzył Pancks — mało ludzi rozumie, co to znaczy. A państwa interesy jakże idą?
— Wcale nieźle — odpowiedziała śpiesznie pani Plornish i natychmiast zwróciła się do pana Nandy.