Strona:PL Karol Dickens - Maleńka Dorrit.djvu/203

Ta strona została skorygowana.

Gość padł na krzesło przy drzwiach, nie będąc w stanie dłużej utrzymać się na nogach. Pan Dorrit gwałtownie chodził po pokoju.
Chodził długo i coraz wolniej, nakoniec stanął w oknie, oparł czoło o chłodną szybę.
Po długiej chwili odwrócił się znowu.
— Po co przyszedłeś, Johnie?
— Ch... chciałem... chciałem spytać o zdrowie pana i miss Emi... Nie wiedziałem, że pan się tak rozgniewa — szeptał i jąkał biedak drżącym głosem.
Pan Dorrit odwrócił się znowu do okna i znów na zimnej szybie trzymał czoło. Wreszcie wyjął chustkę, otarł załzawione oczy i ukazał twarz bladą, ogromnie zmęczoną.
— Przykro mi, Johnie, że się tak uniosłem... hm... bardzo przykro — rzekł niepewnym głosem. — Widzisz... pewne wspomnienia nie mogą być miłe.... powinieneś to był rozumieć... i nie przychodzić do mnie.
— Teraz to rozumiem — szepnął John ze łzami w głosie — nie pomyślałem o tem. Bardzo przepraszam pana.
— Daj mi rękę, Johnie... Dobry z ciebie chłopiec. Daj mi rękę, poczciwy chłopcze!
John podał rękę, lecz na pobladłej twarzy pozostał wyraz przerażenia.
— Siadaj, Johnie — prosił łaskawie pan Dorrit. — Cóż u was słychać? Ojciec, matka, zdrowi? Interes dobrze idzie? Zawsze pełno? Bywasz tam czasem...
John odpowiadał cicho. Wszyscy zdrowi i zawsze pełno. On zastępuje ojca. Już pójdzie.
— Czekaj, Johnie. Dajże mi te cygara. Bardzo ci dziękuję. Powinieneś pamiętać, że wam jestem bardzo życzliwy, bardzo życzliwy, ale dzisiaj... lepiej mię nie odwiedzać... Jeszcze chcę cię prosić... chcę przez ciebie posłać tamtym upominek. Rozdasz wedle uznania, kto potrzebuje najbardziej.
— Z przyjemnością, panie Dorrit... Wielu jest potrzebujących.